Dobrze, przyjmijmy, że każdy Bobuś ma swoją tożsamość. Myślał o niej kiedykolwiek, czy nie, ale jakąś tam ma. Czy można się jednak odważyć na dywagacje o zbiorowej tożsamości, jaką dałoby się przypisać jakiejś tak czy inaczej wyodrębnionej kategorii osób ludzkich?
Spotykamy to na co dzień w wypowiedziach o kontynentach, rasach, ludach i narodach, wyznawcach różnych religii, ludziach rozmaitych epok, uczestnikach różnych kultur, ale także o reprezentantach tych czy innych warstw socjalnych, albo o zbiorowościach ludzi, którzy przeszli określone dramatyczne doświadczenia historii politycznej. Słyszymy o odmiennym w każdym przypadku poczuciu specyficznej tożsamości Polaków czy Rosjan, Anglików czy Żydów, Europejczyków, Afrykanów czy Azjatów, o innych tożsamościach chrześcijan i muzułmanów, ale także o szczególnej tożsamości mieszkańców wsi bądź miast. Przez dziesiątki lat uczono też nas – tych dziś najstarszych - o podstawowej różnicy między tożsamością wyzyskiwanego proletariusza i bogatego wyzyskiwacza dowolnej epoki i kontynentu. W szkole z lat 1950-tych śpiewaliśmy: „… bawełnę z Kazachstanu ja w Łodzi będę tkał, by tragarz w Zanzibarze koszulę nową miał…” Było to ładne i - niezależnie od założonej w tym tekście propagandy światowej rewolucji komunistycznej - mogło uczniakowi podsunąć także zdrową myśl o losie ludzi z innych, biedniejszych stron świata. Równocześnie malując jego obraz tylko czernią socjalnej krzywdy i bolszewicką czerwienią sowiecką, pieśń ewidentnie ten świat upraszczała i zakłamywała. Nie ona jedna...
Wszystkie podobnie dwubarwne tezy o tożsamości zbiorowej, podsuwane najczęściej przez rozmaitych ideologów, łatwo podważyć, choćby wskazując, że każdy mieszkaniec ziemskiego globu jest w swej tożsamości współokreślany przez swą równoczesną przynależność do wspominanych tu kategorii wziętych z różnych porządków podziału: muzułmanin afgański jest kimś głęboko różnym od swego współwyznawcy żyjącego w Kanadzie, samotna matka trojga dzieci na Białorusi walczy o ich los podobnie, jak jej odpowiedniczka w Paragwaju, ale swoją tożsamość człowieka ubogiego przeżywa chyba inaczej. I na pewno inaczej, niż przeżywała to kiedyś jej – też białoruska - babka. Od kilkudziesięciu lat mówimy sporo o znakach czasu, ciągle nie dość wyraźnie dostrzegamy analogicznie ważne dla naszej tożsamości znaki przestrzeni. A bez ich spostrzeżenia i zrozumienia wiemy o ludzkim świecie wciąż za mało.
…spotkać Obcego – brr…
Rozpoznanie naszej zbiorowej tożsamości najłatwiej dokonuje się w toku spotkania z innością. Jesteśmy tacy, a oni są odmienni. Zbiorowa tożsamość naszej społeczności formuje się więc na skalę rozległości przestrzennej i czasowej znanego nam, a więc naszego, świata. Rozległość przestrzenna jest praktycznie ograniczona przede wszystkim zasięgiem potrzeb życiowych i możliwości komunikacyjnych. One zawsze wyznaczały - i w dużej mierze wyznaczają nadal - granice naszych wyobrażalnych map, dalej rozpościera się już nie całkiem ludzki, na wpół bajeczny świat „za górami, za lasami”. Pomysł wyprawy w tak radykalnie nieznane strony wydaje się przekraczać normy zalecane przez lokalny obyczaj zbiorowy, traktujemy go jako swoiste niepotrzebne dziwactwo. Równocześnie zbliżający się aż stamtąd do nas przybysz wydaje się tak naprawdę nieznany, tak z nami nie-tożsamy, że pewnie nawet niebezpieczny. Tak było zawsze: zajrzyjcie do dwóch różnych, pra-europejskich źródeł naszej kultury. Już na tysiąclecia przed nami próbują niwelować, osłabiać, ten lęk przed nieznanym przybyszem.
Kiedy chaldejski hodowca bydła Abram spostrzega obcych wędrowców przechodzących obok jego siedziby, zachowuje się niezwykle: nie wysyła służby, by przepędziła intruzów, ale sam wychodzi im na spotkanie i zaprasza do swego stołu. Razem z żoną Sarą chce im usługiwać. Ta gościnność przynosi mu całą powódź łask. Przechodnie okazują się aniołami Bożymi. Bezpłodna dotąd Sara będzie wreszcie miała syna, poprzez którego Abram, odtąd nazwany Abrahamem , stanie się ojcem nieprzeliczonego Narodu Wybranego. Na tę drogę ku niezrównanej wielkości błogosławieństwa Bożego wchodzi poprzez - niezwykłą widać w jego świecie - odwagę gościnności. Bo gościnność, to nie tylko szczodrość. To przede wszystkim odwaga. Tego uczy Stary Testament. Dziś w Abrahamie swego duchowego patriarchę - w różny sposób - widzą judaiści, chrześcijanie i muzułmanie.
Popatrzmy gdzie indziej. Odys płynie z pod Troi do rodzinnej Itaki trudną i wieloetapową drogą morską. Mija kolejne wyspy, a na ich wybrzeżach wszędzie staje jako obcy i podejrzany. Musi prosić mieszkańców o pomoc, ale dławi go lęk - jest przecież nagi i odrażający. Może spotkać pożerającego ludzi Polifema. Ale może też usłyszeć pełne życzliwości słowa, że „żebrak i gość, to wysłańcy Zeusa”. Tak – u zarania literatury europejskiej – Homer stawia sprawę relacji między „człowiekiem stąd”, a nieznanym i może groźnym przybyszem, a więc między Gospodarzem, a Obcym, jako fundamentalny i trudny problem naszej tożsamości zbiorowej. Jego wagę oglądamy dzisiaj – w tej samej, co Homer, śródziemnomorskiej scenerii. Uchodźcy z Bliskiego Wschodu płynąc do Europy parokrotnie przecinają dawne szlaki wędrówek Odysa...