Wróćmy w tym miejscu do spraw całego naszego środkowo-wschodniego europejskiego przysiółka. O Europie Środkowo-Wschodniej nie opowiada geografia fizyczna. Wszelkie wewnętrzne podziały całego naszego – wyjątkowo ambitnego, ale terytorialnie małego i z trudem oddzielanego od Azji – kontynentu wychodzą raczej od cech rzeczywistych lub przypisywanych ludności jego regionów, są zatem umowne, względne i czasowo zmienne. Od nas zależy, które kryteria uznamy tu za ważne, a które za drugo- czy trzeciorzędne. W grę wchodzą na przykład różnice antropologiczne, etniczne, językowe, historyczne, socjalne, ekonomiczne, cywilizacyjne, kulturowe, religijne i inne, a na końcu ich listy - polityczne. W obrębie tych ostatnich warto wyodrębnić najpierw treści pradawnych tradycji politycznych, o które kłócić się będą intelektualni mądrale, potem niedawne i żywe jeszcze w zwykłych rodzinach doświadczenia dwóch - trzech ostatnich pokoleń i wreszcie - aktualny stan niepodległego bytu, swobód, oczekiwań i zakłamań. Atmosferę, wyczuwalną i często uciążliwą na co dzień.
Pojęcie Europy Środkowo-Wschodniej okazuje się w tym kontekście bardzo wieloznacznym, geograficznie chwiejnym, a więc skazanym na uzależnienie od względów politycznych. Są tacy, którzy woleliby, żeby takiego „niewygodnego” regionu w ogóle na kontynencie nie było, są i inni, którzy chcą, by - zwłaszcza w wybranych kierunkach - sięgał jak najdalej i był jak najbardziej spoisty. Liczą się jednak realia ludzkie, indywidualne i społeczne, których nie zagada się trwale propagandą, ani nie zadusi ostatecznie nawet polityczną przemocą. Tak czy nieco inaczej zakreślona, nasza część Europy wie o tym dziś – po kolejnych dramatycznych datach swej dwudziestowiecznej historii – dostatecznie dużo, by realistycznie, ale zarazem z optymistyczną energią, patrzeć na swoje dalsze zadania dziejowe. Właśnie: nie na przyszłe losy, ale na zadania.
Jakiej więc przestrzeni chcę przypisywać miano Europy Środkowo-Wschodniej osobiście ja? Które ? Które kraje przychodzą mi automatycznie na myśl, kiedy słyszę to geograficzne i zarazem polityczne pojęcie?
Świadomość, że - jako Polak - jestem człowiekiem z Europy Środkowo-Wschodniej, miejscami tak przecież odległej od mojego – najpierw milanówkowego, a od ósmego roku życia - mokotowskiego domu i tak rzadko opisywanej w czytanych kiedyś książkach, narastała we mnie stopniowo. Poczucie psychicznej łączności z tymi obcymi przecież ludźmi brało się z różnych przyczyn i wiodło w rozmaitych kierunkach.
Litwa siedziała we mnie od zawsze: pochodzący z Kowieńszczyzny Tata opowiadał o niej cuda od mego najwcześniejszego dzieciństwa. Białoruś była w tej narracji członem Wielkiego Księstwa, mniej wyrazistym, ale tym bliższym, że słowiańskim, więc językowo łatwym. Ukraina pojawiła mi się także w dzieciństwie, oczywiście poprzez „Ogniem i mieczem” – czytałem je najpierw z Tatą i z jego komentarzami, potem kilkakrotnie sam. To była pierwsza – naturalnie pozaszkolna, a ściślej: anty-szkolna, domowa nauka Annis Domini 1945-56. Zgodnie z duchem naszego domu pokazywała Rzeczpospolitą Obojga Narodów w sposób wolny od wszelkiego polonocentryzmu. Na Koronę patrzyłem zresztą poniekąd zza Niemna, co nieodmiennie raziło rodzinę Mamy – rodowitej Łodzianki...
Studia polonistyczne uwięziły moją wyobraźnię w XIX wieku, toczącym się między Kongresówką, Litwą, Syberią, Kaukazem, ale także Lwowem i Krakowem, a równocześnie - Paryżem, Rzymem, Londynem i Szwajcarią. To były wymiary świata mojej humanistyki. W inne strony sięgnęły dopiero w latach siedemdziesiątych – i to nie tylko określiło moje dalsze zainteresowania naukowe, ale uświadomiło mi moją psychiczną (by nie powiedzieć zbyt wzniośle: duchową) przynależność. Chcąc bezpośrednio poznać rzeczywisty, o wiele trudniejszy od polskiego, ówczesny los Kościoła katolickiego w innych „demoludach”, dość ryzykownie wybrałem się w 1974 roku w parutygodniową dyskretną i samotną wędrówkę po oscylujących między legalnością a ideowym podziemiem środowiskach religijnych Czech, Słowacji, Węgier i Rumunii. Każde z nich było inne. Różnice nie dotyczyły tylko napotykanych sytuacji zewnętrznych, ale i sposobu ich przeżywania. Ci ludzie kolejno poznawanych narodów inaczej o sobie mówili i modlili się inaczej. Ich chrześcijaństwo miało różny koloryt i kształt. Rozmowy z nimi pokazały mi kulturowe realia Europy Środkowo-Wschodniej i jej wielkie wewnętrzne skomplikowanie. Po szczęśliwym powrocie do domu trzeba było wiele przeczytać, by choć trochę z tego zrozumieć.
Kiedy grudzień 1981 roku niespodziewanie usytuował mnie na politycznej emigracji, mogłem z kolei skorzystać z bibliotek zachodnio-europejskich i choć tą drogą rozszerzyć geograficzny zasięg studiów. A po roku 1990 zmieniona sytuacja polityczna pozwoliła mi z kolei przez osiem lat popracować na uniwersytetach najpierw Wilna, potem Mińska, Witebska, Kijowa i Daugavpils. Co to dało tamtejszym studentom, nie wiem. Ja od nich dowiedziałem się sporo.
Rodzili się i wyrastali w Związku Radzieckim, brzemię sowietyzmu ciążyło nad ich rodzinnymi domami i nad całym światem myślowym ich rodziców i dziadków. Spotykając ich po raz pierwszy sądziłem, że wszyscy będą podobni, naznaczeni tym samym dziejowym piętnem. Ku memu zaskoczeniu okazało się, że w każdym kraju są zupełnie inni. Ta sama wszędzie powłoka komunistyczna, naciągnięta na rozmaite narody, a nawet na ich poszczególne społeczności regionalne i kulturowe, przynosiła reakcje odmienne. Kraje bałtyckie przeżywały swój los inaczej, niż Białoruś, a w nich - Żmudź różniła się od Auksztoty czy Wileńszczyzny, Łatgalia od Łotwy nadmorskiej, Grodzieńszczyzna żyła inaczej od Witebszczyzny czy głębokiego Polesia. Na ogromnej Ukrainie różnice były największe: o sowieckim i posowieckim Lwowie, Kijowie, o Kamieńcu Podolskim i Odessie opowiadać jednym tchem po prostu się nie da… To bezpośrednie zetknięcie się z wielobarwnością każdego z tamtych krajów i narodów pozwala mi zresztą inaczej spoglądać i na nasze trwające do dziś kontrasty między Podlasiem, Podhalem, Śląskiem i Kaszubami.
Tak rodziła się moja osobista Europa Środkowo-Wschodnia. Dziś obejmuje ona długi łańcuch krajów, ciągnący się od koła podbiegunowego aż do granic Grecji. Są tu więc –poza naszą Polską – stosunkowo najlepiej mi znane: Litwa, Łotwa i Białoruś, nieco gorzej: Ukraina, Czechy, Słowacja, Węgry i Rumunia, dalej: Estonia, Chorwacja, Mołdawia, Bośnia i Hercegowina, wreszcie te, do których jeszcze nie dotarłem: . Finlandia, Słowenia, Bułgaria, Serbia, Czarnogóra, Kosowo, Albania i Macedonia Północna. Na koniec – świadomie naciągając granice europejskiego kontynentu – ze względów historyczno-kulturowych i geopolitycznych, a także z wyjątkowej osobistej sympatii , dopisuję tutaj jako tako znaną mi Gruzję.
To o nich chcę dzisiaj mówić.