Kiedy w 1961 roku zdołałem po raz pierwszy w życiu wydostać się z Polski na parę miesięcy na „Zachód”, przeżywałem to jeszcze inaczej. Znosząc typowy dla przybysza zza „żelaznej kurtyny” do zamożnych krajów, ordynarny głód, uparcie wędrowałem autostopem przez ten świat i upajałem się swą nędzarską swobodą. W Polsce o najdroższych dla mnie wartościach mówiliśmy wtedy raczej półgłosem i w zaufanym gronie, a właśnie tam – we Francji, Anglii, Włoszech czy Szwajcarii – odnalazłem je w przestrzeni publicznej, a po części – nawet na piedestałach. Z trudem dogadując się z tamtejszymi ludźmi, czułem się wśród nich u siebie. Europa uwalniała od zaduchu bolszewii – i to było dla takich, jak ja, głównym ówczesnym źródłem jej uroku.
Piękna i przyjazna Europa nie pojawiała się jednak automatycznie za granicą sowieckiej dominacji, jej urok rozbłyskał dopiero gdzieś za Renem. Wcześniej z okien pociągu widać było Niemców, więc była to dla mnie ziemia zarażona, a jej zamożność - niesprawiedliwa i wstrętna. Cóż, obrazy widziane przez pięciolatka z pamięci dorosłego wymazać trudno: ten zabity pan w Milanówku, leżący w trawie z pazurami dziwnie wbitymi w ziemię, potem ten pogrzeb innego zabitego w akcji AK-owca, gdzie niosłem białe kwiatki, a Jacuś - czerwone, a nasze mamusie powiedziały, że na grobie mamy oba bukieciki połączyć i położyć razem… Tak, tego wyrzucić się nie da – z pamięci ani z tożsamości: moi pierwsi nie-Polacy, obcy i straszni, nosili mundury niemieckie i po niemiecku krzyczeli, mając w rękach broń. I dlatego ten nieżywy pan leżał potem na trawie...
Moja polskość i moja europejskość wyrastają także i z tego –niby tylko dziecięcego - korzenia. Niemniej dla mnie ważnego, niż późniejsze 45 lat rządów narzuconej przez Rosję komuny. Europejskość jawi się w tym korzeniu charakterystycznie popękana i pogięta. Nie tylko europejskość, także to, co dla mojej tożsamości jest bezwzględnie najważniejsze. Chrześcijańskiej odpowiedzi Niemcom na nasze doświadczenia drugiej wojny światowej uczyli nas polscy biskupi w 1965 roku słowami „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie!” –i nie była to nauka łatwa i machinalna. Kosztowała wiele. Automatyczna wrogość do Niemca stopniowo ustępowała, pozostała jednak – w podświadomości chyba - zupełna obcość i niezdolność do przeżycia z nim wspólnoty. Nazwałbym to nieistniejącym jeszcze, przewrotnym pojęciem: nie-tożsamość, poczucie nie-tożsamości… To jednak dziś dotyczy pewnie tylko zupełnych starców: ludzie przed osiemdziesiątką są od takich psychicznych blizn wolni.