Bohdan Cywiński                                                                                                           Przerośl, 9.05.2019

Fakty podstawowe tego wydarzenia są chyba znane. Na łatwo dostępnej kopii jasnogórskiego obrazu Matki Bożej ktoś zamalował złote tło postaci Maryi i Dzieciątka, pokrywając tę przestrzeń kolorami tęczy, w ostatnich latach popularnej w Polsce jako znak rozpoznawczy haseł swobody homoseksualnej i propagandy uwolnienia społecznej atmosfery od surowych norm katolickiej etyki płciowej. Ktoś tak przemalowany wizerunek rozmnożył w bardzo dużą ilość kopii. Ktoś wreszcie znaczną ich liczbę dyskretnie rozwiesił na ulicach Płocka, a potem i niektórych dzielnic Warszawy, wybierając dla tej prezentacji dwa rodzaje miejsc: sąsiedztwo licznie uczęszczanych kościołów oraz miejsca ośmieszające i budzące specyficzną odrazę: śmietniki i toalety publiczne.

Działania te w swej sferze materialnej wydają się może dziwaczne, ale trudne do zaatakowania od strony obyczajowej czy ideowej: na malowidłach nie ma nic obscenicznego, nie proponuje się żadnych haseł. Ot, ktoś się wygłupia…  Sens istotny tych czynności okazuje się natomiast bardzo czytelny w sferze symbolicznej. Najpierw przez wybór przedmiotu rozpoczynanego „happeningu”. Sięgnięto po Wizerunek, który dla polskiego katolika jest – po Krzyżu – najważniejszy, a przy tym najukochańszy i najbardziej „swój”. Było to wkroczenie w wyjątkowo intymną – choć równocześnie wspólnotową -  sferę polskiego katolicyzmu, która nie powinna być  przedmiotem niczyich, nawet całkiem niewinnych żartów. Wkroczył ktoś, kto się  dystansuje od Kościoła i jego doktryny moralnej, ale uznał, że wolno mu  bawić się cudzym symbolem sakralnym. Spróbował zanegować jego sens, domalowując mu przeciwne pierwotnemu znaczeniu symbole własne. A potem upublicznił to swoje „dzieło” w sposób szczególnie złośliwy, mający na celu wydrwienie i upokorzenie patrzących na to bezradnie wiernych.

Sprawa ma, moim zdaniem, kilka aspektów.

Najpierw sakralny, dla człowieka wierzącego w Boga – ważny szczególnie. Dokonana została profanacja – dosłownie: sprowadzenie symbolu sakralnego do poziomu świeckości (profanum), codziennej zwyczajności. To czyn niegodziwy i zabroniony w bardzo wielu religiach. A jednocześnie często spotykany w dziejach religijnych prześladowań – choćby żydów, muzułmanów czy chrześcijan. Wyznawca określonej wiary bywa tu bezbronny wobec  cudzej złej woli. Kiedy ogłosi, że coś jest dla niego święte, przeciwnik pragnie to wydrwić, by w ten sposób ośmieszyć jego wiarę i obniżyć morale. Sacrum pobudza bluźniercę…  Jeśli bluźnierca wyznaje wiarę inną, można mu się odpłacić pięknym za nadobne, kiedy jednak swej wizji sacrum w ogóle nie posiada, jest przed kontratakiem bezpieczny. Ale właśnie taki, sam wszelkiej własnej wiary pozbawiony,  wobec cudzej często okazuje się agresywny. Czasem chce się tu podejrzewać podświadomą zawiść. A czasem – ukrytą tęsknotę za czymś nienazwanym, ale wielkim. Nie wkraczajmy w cudze sekrety.

Aspekt moralny wydaje mi się czytelny i zarazem mało odkrywczy. Wbrew pozorom rynkowego zawieszenia broni ideologicznej jesteśmy ciągle na froncie. Ten głupawy wierzący, jego wyimaginowana wspólnota, jego realna i wpływowa, a niegodziwa instytucja, muszą być zwalczane, jak się da. W aktualnych warunkach znakomitą metodą jest zniesławienie, a przynajmniej  ośmieszenie przeciwnika, który zresztą też działa podobnie. Walka na kopniaki złych słów trwa. Czasem trzeba być subtelniejszym, ale często można sobie pozwolić na brutalność. Ważna jest szybkość ciosów i zgrabna zmiana pozycji: w dobie internetu zbiorowa uwaga liczy się w godzinach, a pamięć - w dniach. O prawdę pytają tylko najbardziej naiwni. W tej atmosferze dozwolone są chwyty różne, wstydu nie ma. Agresja i otwarta pogarda są tu nawet pożądane: może okażą się niszczycielsko  skuteczne?

Aspekt kulturowy jest bodaj ciekawszy. Tu jednak obraz jest szczególnie smutny. Spory ideologiczne trwają w Polsce od bardzo dawna, kilkadziesiąt lat temu były znacznie ostrzejsze, czasem nawet krwawe. Ton był jednak inny. Dziś jako społeczeństwo jesteśmy znacznie lepiej wykształceni, ale bez porównania bardziej chamscy - w języku, zachowaniach prywatnych, a zwłaszcza publicznych. Chamstwo jako takie miewa dwie postacie: wynika albo z nieznajomości form, albo z przeświadczenia, że mogę te formy lekceważyć i bezkarnie łamać.  Ta pierwsza wersja jest stopniowo uleczalna, drugą może usunąć tylko gwałtowny szok. Boję się jednak, że w naszym życiu zbiorowym występuje przede wszystkim ta druga. „Jestem człowiekiem wolnym, a więc wolno mi być chamem”. Mogę wieszać wasz „święty obrazek” na śmietniku – i co mi zrobicie? Takich numerów nie robiła nawet obrzydliwa i aspirująca do totalitaryzmu komunistyczna władza – do wychodków się nie pchała. Chciała uchodzić za cywilizowaną. Dzisiejsi „aktywiści” widocznie takich ambicji nie mają…

Przypomnienie, że Wizerunek z Częstochowy miał w niedawnej historii Polski rozmaite dziwne przejścia, włącza jeszcze jeden aspekt obecnej sprawy: aspekt historyczny. W latach 1960-tych Prymas Stefan Wyszyński dla pobudzenia kultu maryjnego w Polsce zalecił zorganizowanie pielgrzymki kopii obrazu jasnogórskiego po parafiach całego kraju. Zaraz po rozpoczęciu tej akcji władze komunistyczne zakazały jej prowadzenia, a wędrującą kopię milicja przejęła siłą i umieściła na Jasnej Górze pod trwałą własną strażą. Katolikom pozostały do pielgrzymowania puste ramy obrazu. Wędrowały one po kraju długimi miesiącami i były symbolem naszej sytuacji zniewolenia. Znosiliśmy to upokorzenie, pomagając sobie gorzkim dowcipem, że „komuchy, to nawet Matkę Boską potrafią aresztować, ale my i tak się nie damy…” Nie widzę osobiście analogii między sytuacją sprzed sześćdziesięciu blisko lat, a wydarzeniami ostatnich tygodni, ale dzisiejszym antykościelnym „aktywistom” radziłbym mimo wszystko jasnogórskiego Wizerunku nie ruszać. Łatka „sierot po komunistycznych glinach” na pewno nikomu w tym kraju w akcji propagandowej nie pomoże.

Strona prawna całej tej historii interesuje mnie najmniej. Wydaje się jasna. Skoro istnieje w konstytucji określony artykuł i zachodzi szeroko rozpowszechnione i zgłoszone odpowiednim instancjom  podejrzenie, że opisany czyn stanowi przewidziane w nim przestępstwo, to rozsądna praworządność wymaga, by sprawę rozpatrzył właściwy sąd. Nie jestem osobiście szczególnym entuzjastą wyroków wymiaru sprawiedliwości jako twórcy i regulatora więzi czy napięć społecznych, ale w przypadkach podobnych konfliktów lepiej jest chyba odwołać się do niego, niż pozostawić  sprawę emocjom ulicy czy narracjom dziennikarzy. Opinia publiczna troszczyć się chyba winna tylko o to, czy tok dochodzenia do tych wyroków będzie zgodny z obowiązującymi przepisami prawa i ze zbiorowym poczuciem sprawiedliwości i rozsądku. Świat nasz ma niestety i wymiar polityczny – i w tej płaszczyźnie każdy z graczy będzie chciał coś ugrać dla siebie. Z tej groźby trzeba sobie tu zdawać sprawę i chyba ostrożnie wyciągać wszelkie wnioski.

Czego się w tej historii sąd dopatrzy, a czego nie, nie wiem. Ważniejsze wydaje mi się to, co pozostanie po tej aferze w nas samych: w ogromnej społeczności polskich katolików, ugodzonych w miejsce bardzo czułe. Od pokoleń wiemy, że tu – razem z nami – żyją ludzie niewierzący w Boga. Nieliczni, ale bardzo widzialni i słyszalni. Z biegiem czasu i po odrzuceniu komunistycznego zniewolenia nasze współżycie toczy się lepiej. Oni są od nas inni, ale równocześnie swojscy – sens życia widzimy inaczej, ale na co dzień uczestniczymy w tych samych sprawach, mamy wspólne kłopoty i wspólne osiągnięcia. Byłoby bardzo źle, gdybyśmy otrzymane uderzenie i przeżyte upokorzenie przypisali po prostu tym, co nie wierzą. Ugodziła nas mała grupka „osobistych wrogów Pana Boga”, ale może tylko Kościoła, rozjuszona tym, że jej niezgodne z naszą etyką hasła zostały - w wewnątrzkościelnym przekazie – po raz kolejny nazwane  grzesznymi. Co jednak zrobić, jeśli one rzeczywiście grzeszne są?

Zachowajmy więc w ocenie tego incydentu – czy nawet ciągu incydentów podobnych, bo i z tym mamy ostatnio do czynienia -  miarę właściwą. Ktoś mnie kopnął, poczułem. Ale nie rwę się do bójki. Idę dalej w tym samym historycznym szeregu tu i tam, słusznie lub niesłusznie obrażanych chrześcijan. Tych przede mną kopano znacznie boleśniej, ale też szli. I doszli do Celu.

x

To właściwie wszystko w wymiarze ogólno-społecznym. Pozostaje tylko dodatek lokalny, środowiskowy. Przed chwilą przyznałem, że poczułem kopnięcie. Bolesne i uwłaczające. Trzy dni temu 38-osobowa grupa działaczy z bliskich mi środowisk Klubów Inteligencji Katolickiej i redakcji „Znaku”, „Więzi” i „Kontaktu”, a wśród nich kilkoro mych starych przyjaciół, wystąpiła do Episkopatu z listem otwartym. Autorzy stwierdzają  w nim, że całe wydarzenie związane z wykorzystaniem kopii wizerunku Matki Bożej nie stanowi ich zdaniem żadnej obrazy uczuć religijnych i że występowanie sądowe przeciw domniemanej sprawczyni tego czynu jest zupełnie niewłaściwe.

Osobiście sprawę tę, jak widać z wyżej zamieszczonego tekstu, przeżyłem zupełnie inaczej. Cóż, wpływa na to może inny osobisty kształt przeżywania tej samej wiary, może różni nas stopień wrażliwości na symbole religijne. Mniejsza z tym, każdy ma prawo do opinii własnej.

Dotknął mnie tylko jeden szczegół, niby drobny, ale mogący mieć wpływ na szeroką opinię na temat środowiska zwłaszcza warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Chodzi o formę podpisów pod listem: niektórzy (szczęśliwie nie wszyscy) sygnatariusze podpisywali go nie tylko jako osoby prywatne, ale zaznaczając swe klubowe funkcje: prezes KIK-u, członek Zarządu KIK-u, Członek Honorowy KIK-u, wieloletni członek KIK-u… Wszystkie te adnotacje są zgodne z prawdą, niczego nie można zarzucić. W sumie jednak list ten może sprawiać wrażenie, że jest wyrazem poglądów całego szerszego środowiska. Do tego skłania także jeszcze ogólniejszy tytuł „Katolicy przeciwko użyciu policji do ścigania Elżbiety Podleśnej”, pod jakim list ten publikuje portal „Więzi”. To gruba przesada. W rzeczywistości takiego uzgodnienia opinii nie było, ani w Klubie, ani tym bardziej na forum szerszym. Autorzy listu reprezentują tylko siebie.

Trochę zdziwiony - i zażenowany - takim obrotem sprawy oświadczam, że „na wszelki wypadek” rezygnuję z przyznanej mi niegdyś godności Członka Honorowego KIK-u. A Zarządowi Klubu proponuję, by rozesłał do ogółu członków kopie wzmiankowanego listu – i choć post factum zaproponował nad nim dyskusję. Szczęść Boże!

- Bohdan Cywiński

całkiem już zwykły członek KIK-u od 57 lat