Poetyka blogowa preferuje w miarę regularny rytm krótkich i  luźno ze sobą powiązanych wypowiedzi na rozmaite tematy, które autorowi wydają się warte poruszenia na piśmie i mogą skłonić ewentualnych czytelników do jakiegoś odzewu. Wartością takiego ciągu wpisów jest ich tematyczna rozmaitość, wskazująca na szeroki wachlarz spostrzeżeń, refleksji, czy reakcji na toczące się co dzień wydarzenia.

Rozumiem tę poetykę, ale się w niej nie odnajduję. Mój blog - jeśli zdoła utrzymać się przy życiu - będzie inny. W zasadzie monotematyczny, więc może po prostu nudny. Powstanie jako etap zaprojektowanej - i już po trochu realizowanej - sporej wypowiedzi, która, jeśli zdążę ją w całości napisać, przybierze postać książki. Jej przedmiotem będzie teraźniejszość, przeszłość i przyszłość Europy Środkowo-Wschodniej, rozważana z perspektywy historyka kultury, a po trosze filozofa o zainteresowaniach socjologicznych i politologicznych - ot, takiego dziwacznego mieszańca. A na dodatek - usiłującego patrzeć na ten fragment świata oczami chrześcijanina, katolika.

Kto chce, niech czyta - a jeśli go to zaciekawi, to może niech podejmie ewentualną rozmowę na poruszane tu tematy. A zatem - zaczynam...

C Z Y   P A N   J E S T   B O B U Ś ?

Był chyba rok 1977, letni czy wczesnojesienny weekend. Wędrowaliśmy z Żoną po leśnych drogach i dróżkach w pobliżu podwarszawskiego Klembowa. Była to nieważna, ale romantyczna wyprawa do miejsc moich wspomnień wczesnodziecięcych, których scenerię chciałem Żonie unaocznić. Mieszkałem tu z Rodzicami jako czterolatek, przez parę miesięcy gdzieś w 1943 roku i nagle, po raz pierwszy od tamtych czasów, spróbowałem odnaleźć tamten dom. Nadzieja była oczywiście nikła, ale wiązała się z dziwną cechą mojej pamięci. Nigdy nie potrafię zapamiętać ludzkich twarzy, wszystkie są dla mnie podobne, natomiast w odniesieniu do przestrzeni terytorialnej  mam niemalże psi węch i intuicyjnie odnajduję - bądź odgaduję – miejsca nawet dawno i przelotnie widziane.

Na skraju lasu ujrzeliśmy rząd paru posesji ze starymi, zapewne jeszcze przedwojennymi willami. Jedna z nich czemuś przyciągnęła moją uwagę. Bezczelnie otworzyłem furtkę i wszedłem do czyjegoś zarośniętego ogrodu. Minąłem gęste krzaki i niespodziewanie znalazłem się o dwa kroki od kilkuosobowego towarzystwa, siedzącego przed domem przy poobiedniej kawie. O rany, wlazłem komuś w imieniny – pomyślałem ze wstydem i zacząłem jąkać nieudolne tłumaczenie. Tu gdzieś w podobnym domu w czasie okupacji mieszkał taki starszy gość, inżynier, z młodą żoną i paruletnim dzieckiem, a teraz ja chciałbym ustalić, gdzie to mogło być i dlatego pozwoliłem sobie wejść na teren posesji, że może czegoś się dowiem, ale bardzo państwa przepraszam i już idziemy z żoną dalej… Zebrane towarzystwo było raczej młode, o drugiej wojnie światowej uczyło się z podręcznika historii i patrzyło na intruzów z rozbawieniem i lekką nieufnością. Ale jedyna wśród nich zdecydowanie starsza pani spojrzała na mnie i bez żadnych wstępów zadała krótkie, dla mnie tylko zrozumiałe, pytanie: czy pan jest Bobuś?

Strzał był celny. Tak mówiła do mnie w dzieciństwie Mama. Zaczynałem już wtedy nie lubić tego śmiesznego zdrobnienia: tak się mówi do małych dzieci, a ja już jestem przecież duży, niedługo będę miał pięć lat…

W 1977 roku Bobusiem okazał się brodacz pod czterdziestkę i ojciec dwojga dzieci. Dziś wspomina to Bobuś po osiemdziesiątce, dziadek sześciorga dorastających i już dorosłych wnuków. Świat zmienił się w międzyczasie kilkakrotnie, wszystko wydaje się inne, wokół dawni ludzie poznikali, pojawiają się co raz to nowi, Bobuś – póki co - wciąż ten sam. Pozostaje wciąż sobą – i właśnie to doświadczenie nieprzerwanej, choć tak rozmaicie wyglądającej w kolejnych okresach życia, trwałości własnego ja jest pierwszą treścią okropnie mądrego pojęcia „tożsamość”. Trwałość  nie oznacza niezmienności, przeciwnie – jest ciągłością dynamiki, której doświadczam,  ale której pełny sens poznam ostatecznie dopiero na końcu drogi. Tak, proszę pani, jestem Bobuś. I będę nim – dziś TU, na ziemi, a wierzę, że potem, już na zawsze – TAM.